Czwartkowy występ Any Moury w Bielsku-Białej był moim drugim
koncertem tej fenomenalnej Artystki, na którym byłem, a w perspektywie jest już
trzeci – we Wrocławiu w przyszłym roku. A może jeszcze coś po drodze się
wydarzy? Ale na razie skupię się na minionym występie. Dodam jeszcze, choć było
już o tym sporo, także na stronie my lisbon story na Facebooku, że początkowo
koncert miał się odbyć 19 maja, jednak basista grający w zespole Any złamał
palec prawej dłoni, co spowodowało przełożenie kilkunastu koncertów na jesień,
a m.in. ten w Lublinie został odwołany.
Ale w końcu portugalska gwiazda fado przybyła do Bielska i
dała niesamowite show. Niezwykle rozśpiewane, magiczne, z całą feerią dźwięków
towarzyszących jej głosowi instrumentów – przede wszystkim gitary portugalskiej,
ale też basowej i klasycznej, a także doskonale wpasowujących się w konwencję
koncertów (ale też ostatnich płyt Any) instrumentów klawiszowych i
perkusyjnych.
Tradycyjnie muzycy jako pierwsi weszli na scenę. Tego
wieczoru, jak i podczas innych koncertów Any Moury Mario Costa zagrał na
instrumentach perkusyjnych, João Gomes na klawiszach, Pedro Soares na gitarze
klasycznej, André Moreira na gitarze basowej i niesamowity Ângelo Freire na
gitarze portugalskiej. Choć tak naprawdę po tym koncercie czuję niedosyt, jeśli
chodzi o grę Ângelo Freire – w Bielsku-Białej nie usłyszeliśmy zbyt wielu jego
genialnych solówek, takich jakimi miałem okazję rozkoszować się chociażby na
moim poprzednim koncercie Any (pisałem o nim tutaj). Czuję niedosyt.
Niedosyt czuję też w odniesieniu do całego koncertu. Przede
wszystkim nie było Fado Loucura, nad którym rozpływałem się po koncercie w
Wiedniu. Tam Ana zaśpiewała ten utwór na bis, w Bielsku było tylko Desfado,
fakt że niezwykle udane i porywające, które publiczność wysłuchała na stojąco, trochę
tańcząc, jednak to ową publiczność winię za brak Loucury, bo właściwie nie
domagała się drugiego bisu. Ale może się czepiam, może po prostu nie był
zaplanowany…
A zaczęło się tak, jak zaczyna się płyta Moura (pisałem o niej tutaj), którą Ana
promuje podczas obecnej trasy koncertowej, czyli od cudnego Moura Encantada.
Już w tym utworze Artystka w pełni pokazała walory swojego mocnego głosu, który
jeszcze nie raz podczas tego koncertu spowodował pojawienie się gęsiej skórki
na ciele – podejrzewam że nie tylko moim…
Dalszy przebieg koncertu był podobny
do tego w Wiedniu, nie będę więc opisywać kolejności utworów. Skupię się na
różnicach. W pierwszej części nie było ich zbyt wiele. Zjawiskowo
wypadły taneczne (chyba można tak o nich powiedzieć?) utwory Fado Dançado i O
Meu Amor Foi Para o Brasil. Przy pierwszym z nich Ana w skrócie przypomniała, że
utwór nawiązuje do muzyki z północy Portugalii oraz do tego, że w XIX w. fado
było tańcem. Niestety Ana tym razem nie wykonała Maldição, było za to inne
fado, którego tytułu nie rozpoznałem od razu. Teraz gdy próbuję go ustalić, w
wielu słuchanych utworach słyszę ten z Bielska. Może ktoś z Was zapamiętał co
to było?
André Moreira, Ângelo Freire, Pedro Soares |
Program koncertu był zaplanowany w ten sposób, że można go
podzielić na dwie części oddzielone solówkami muzyków przygrywających Anie. Był
to właściwie jeden dosyć długi (choć zdecydowanie krótszy niż w Wiedniu) utwór,
w którym muzycy po kolei prezentowali swoje umiejętności podczas zachwycających
solówek. Najbardziej podobały mi się oczywiście dokonania Ângelo Freire, być
może dlatego, że nie tak często jak inne instrumenty mam okazję posłuchać na
żywo gitary portugalskiej. I to w wykonaniu jej mistrza. Podczas występu
muzyków Ana zeszła ze sceny, na którą wróciła w białej sukience (w pierwszej
części występowała w czarnej). Może nie
do końca białej, być może był to kolor kremowy lub jakiś podobny… Moją uwagę
zwróciła wysokość szpilek butów – koleżanka oszacowała, że było to co najmniej
20 cm, plus spory koturn. Podziwiam Anę, bo tańczyła przy tym na scenie, jakby
występowała boso…
Bardzo miłą niespodzianką był utwór Clandestinos do Amor, który
otworzył drugą część koncertu. Wcześniej pisałem, że chciałbym go usłyszeć na
żywo i proszę, usłyszałem :-).
Chyba jeszcze lepiej niż w Wiedniu zabrzmiał Lilac Wine, o który niektórzy z
Was pytali przed i po koncercie. Było, i było piękne, pięknie zapowiedziane,
jako utwór, który po przetłumaczeniu na portugalski jest idealnym fado. A
przyznacie, że jeśli chodzi o muzykę, też się idealnie
wpasowuje. Doskonale
zabrzmiało Eu Entrego, mimo iż bez Omary Portuondo, która towarzyszy Anie na
płycie; to zresztą bardzo koncertowy utwór, na żywo słucha się go niemal jak
lekarstwa kojącego smutki i troski. Zdecydowanie zyskuje live. Podobnie zresztą
jak Tens Os Olhos De Deus, które tym razem nie wypadło z programu (w Wiedniu
utwór pominięto, mimo iż pierwotnie miał być wykonany – Ana dała wówczas
odpowiedni znak muzykom, a publiczności powiedziała, że będą małe zmiany w
repertuarze w stosunku do tego, co zaplanowała). I bardzo dobrze, bo to kolejny
utwór tworzący wspaniałą atmosferę koncertu. Nie zabrakło też mojego ulubionego Valentim, ulubionego zwłaszcza w tej nowej ekspresyjnej wersji Any. A potem padły pierwsze słowa z Dia
Da Folga i już wiedziałem, że to prawie koniec koncertu. Prawie, bo João Gomes, André Moreira, Ana Moura, Ângelo Freire, Pedro Soares |
A Marcin Kydryński? W sumie powinienem o nim napisać na
początku, bo to on otworzył koncert. Jeśli ktoś nie wie, Ana wystąpiła w ramach
organizowanego przez niego cyklu Siesta w Drodze. Pan Kydryński zapowiedział
gwiazdę wieczoru w sposób całkiem fajny, powiedział o jej niepowtarzalnym
głosie, jego barwie (może użył innych słów), wspomniał o samochodzie-sklepie
płytowym w lizbońskiej dzielnicy Chiado, z którego często słychać właśnie Anę
Morę i o tym, że nagrywała z Herbiem Hancockiem, i że występowała na scenie z
Rolling Stonesami, a adorował ją Prince. Czyli to, co wiemy :-). A we wczorajszej
audycji Siesta nie wspomniał o koncercie nawet słowem.
|
Komentarze
Prześlij komentarz