Niedawno wróciłem z Lizbony, gdzie spędziłem klika ostatnich dni
minionego roku i parę dni stycznia. Jakże dobrze było oderwać się od
codziennych spraw, monotonii pracy, beznadziejnej polskiej rzeczywistości i
dodatkowo, jak się potem okazało, uciec od sporych mrozów. Podczas gdy u nas
temperatura dochodziła nocami do -20˚C, w Lizbonie zdarzało mi się widzieć na
termometrach +20 stopni w ciągu dnia. Zdarzały się ciepłe słoneczne dni,
podczas których niezbędne były okulary przeciwsłoneczne, i podczas których aż
chciało się przysiadać i wystawiać twarz ku słońcu, co zresztą ochoczo czyniłem.
Przeplatane były dniami deszczowymi, bo ten okres w Portugalii należy
zdecydowanie do deszczowych, jednak miało to swój urok. Zwłaszcza wtedy, gdy
pomiędzy dosyć mocnymi promieniami słońca co chwilę lało i sprawiało, że
Lizbona usiana była tęczami. To były moje pierwsze tęcze w Lizbonie ;-).
Zima w Portugalii, przynajmniej ta, którą teraz widziałem,
bardziej przypominała mi naszą wiosnę. Wszędzie zielona trawa, która w końcu
odżyła po bezdeszczowych miesiącach, i spomiędzy której przyglądają się ludziom
stokrotki, mlecze i różne inne kwitnące rośliny. Zdarzały się przekopane
grządki obsadzone świeżymi sadzonkami, działki mijane w drodze do Sintry też
wyglądały na wiosenne, gdzieniegdzie zdawało mi się nawet, że widzę dojrzałe
pomidory. Na straganach sprzedawano kolorowe owoce i warzywa, w tym
truskawki, choć nie wiem czy krajowe, a wszystko przeplatało się z ulicznymi
sprzedawcami pieczonych kasztanów, których licznie rozsiane po Lizbonie stoiska
stwarzały niesamowity klimat, zwłaszcza wieczorem, gdy miasto spowijał
kasztanowy dym mieszający się ze słodkawym zapachem. Magia. Oczywiście nie
obyło się bez kilkakrotnego kosztowania tych pyszności.
|
Avenida da Liberdade |
Samolot przyleciał na lizbońskie lotnisko tak, że jeszcze był czas
na pierwszy spacer po Lizbonie za dnia. Zazwyczaj zatrzymuję się gdzieś w
okolicy Praça Marquês de Pombal, tak było i tym razem; stamtąd kroki same niosą
po Avenida da Liberdade ku Praça Dos Restauradores i dalej do Rossio, czyli Praça
Dom Pedro IV. I tu pierwszy szok – jak dotąd nikt nie zaproponował haszu, koki
ani marihuany, ale jak się okazało – nic straconego. Namolni panowie uwijali
się na Rua Augusta; rozszerzyli swoją ofertę o okulary przeciwsłoneczne, prostytutki
i świecące bibeloty karnawałowe wymachując przed oczami turystów selfie
stickami. I tu kolejny szok: na Rua Augusta tłumy takie, że niemal nie da się
przejść. 29 grudnia, a tłoczniej niż latem. Swoją drogą przybyło też sporo
Polaków, dużo więcej niż przy moich poprzednich pobytach. Już do samolotu w
Monachium wsiadło ich w sumie kilkunastu, w tym starsze małżeństwo zachowujące
się skandalicznie; natomiast obok mnie siedziała pani, która zaczęła czytać ostatnią
powieść Olgi Tokarczuk (moje zdziwienie spowodował fakt, że ktoś zabrał takich
rozmiarów książkę do poczytania w samolocie – samą książkę przeczytałem dawno temu
i gorąco polecam!).
|
Dona Rosa na Rua Augusta |
No więc jestem na Rua Augusta, a tu niespodzianka – wśród panującej
wrzawy, niezliczonej ilości ozdób świątecznych, naganiających restauratorów i
różnej maści grajków i śpiewaków daje się słyszeć znajomy głos. To Dona Rosa,
która przysiadła przed jedną z okratowanych witryn sklepowych i śpiewała.
Ostatnim razem udało mi się ją słyszeć w tym samym miejscu jakieś pięć lat
temu. Pisałem o Artystce tutaj,
a przy okazji mogę dodać, że pieśniarka w lutym wybiera się na tournée do
Niemiec (gdyby komuś było po drodze).
Z Rua Augusta moje kroki skierowały się na Praça do Comercio, by
stamtąd przejść w stronę tzw. starego portu, nad Tag. To moja stała trasa
pierwszych lizbońskich spacerów każdego pobytu. Nawet się nad tym nie
zastanawiam – nogi same tam prowadzą… Wcześniej na Praça do Comercio rzucał się
w oczy ogrom budowanej sceny na koncerty sylwestrowe i noworoczne. Działało też
lodowisko, na którym można było pojeździć na łyżwach – nadal zresztą można, przy dobrej
pogodzie.
To jeszcze nie koniec pierwszego dnia – mimo iż dla mnie rozpoczął
się w Lizbonie dopiero późnym popołudniem. Tak to jest, że z radości od razu
chce się zobaczyć wszystkie ulubione miejsca. Oczywiście jest ich tyle, że nie
da się tego zrobić.
Tak więc wzdłuż Tagu wędruję na prawo nowym nabrzeżem, które w
sumie już nie jest takie nowe, mijam dworzec Cais do Sodre i zmierzam do
Mercado da Ribeira, bo żołądek domaga się jedzenia. Pierwszym posiłkiem nie
mogło być nic innego jak dorsz, oczywiście popijany Vinho Verde. Potem jeszcze
pyszna bica, za której smakiem bardzo się stęskniłem, i można było do woli
spacerować po ulubionych zakątkach.
Dalszej kolejności odwiedzanych miejsc już nie pamiętam, bez sensu
byłoby zresztą opisywać je w jakiś kronikarski sposób. Wiem tylko, że tego
wieczoru zaskoczył mnie jeszcze widok stoisk oferujących pieczone kasztany. Wydawało
mi się, że już jest po sezonie i co najwyżej gdzieś się trafią, tymczasem można
je było spotkać na każdym kroku, nie tylko w centrum. Dymiące paleniska tworzą
magiczny obraz urozmaicany ciekawym zapachem, od którego od razu chce się zjeść
porcję tych przysmaków.
|
Lodowisko na Praça do Comercio
|
Ciekawy był w Lizbonie ostatni dzień roku. Postanowiliśmy ze
znajomymi spędzić go w Oriente. Akurat znowu nie padało, więc spacer wzdłuż Tagu
w stronę Mostu Vasco da Gamy był doskonałym pomysłem na zagospodarowanie przedpołudnia. Wody rzeki trochę przybrały, jednak co jakiś czas dawało się
zauważyć wystające z wody wózki sklepowe... Zastanawiające… Lubię Oriente, mimo
że znacznie odbiega architekturą od starej części Lizbony. Dobrze się tu
spaceruje, można się przejechać kolejką naziemną, zjeść coś w okolicznych
knajpkach, latem pochlapać się w fontannach lub po prostu usiąść gdzieś w zaciszu
i poczytać. Tym razem nie miałem ze sobą książki – cóż było robić, wystawiłem twarz
ku słońcu, które po południu świeciło tak samo mocno jak we wrześniu, i
cieszyłem się swoim szczęściem.
|
W Oriente |
Wieczorem postanowiliśmy, że zanim powitamy Nowy Rok, pójdziemy coś
zjeść. Okazało się to dosyć trudne, bo chyba wszyscy, zarówno turyści, jak i
mieszkańcy Lizbony postanowili to samo. Nie było gdzie wcisnąć szpilki, a przed lokalami
ustawiały się kolejki. Z kolei małe rodzinne restauracyjki były w większości
nieczynne – ich właściciele też postanowili świętować. W końcu dostrzegliśmy
wolny stolik w jednej z irlandzkich knajpek – no trudno (zazwyczaj w obcym kraju,
do którego przyjeżdżam, jadam lokalne potrawy; chociaż czy Portugalia jest obcym
krajem? Dla mnie chyba już nie). Tak czy inaczej sylwestrową kolację razem ze znajomymi
rozpoczęliśmy ok. godz. 22.00 w restauracyjnym ogródku!!! Jedzenie na zewnątrz w środku zimy –
super rzecz. Było cieplutko. Po kolacji postanowiliśmy pójść na Praça do
Comercio, by tam przywitać Nowy Rok. I to był błąd. Muszę tu dodać, że unikam
masowych imprez jak ognia, nie lubię tłumów, a sylwestrowe uniesienia nigdy
mnie nie interesowały. No ale być w Lizbonie i nie zobaczyć tych fantastycznych
sztucznych ogni, które co roku podziwiam na zdjęciach? Dopiero potem do nas
dotarło, że można było iść gdziekolwiek indziej, np. na Miradouro São Pedro de
Alcantra, gdzie wybraliśmy się później. Na scenie wystąpili Trovante (do północy) i
Richie Campbell (po północy) – portugalskie gwiazdy, na które przyszły tłumy. Przyznam
się szczerze, że nie znałem wcześniej tych wykonawców, jednak zgromadzeni na
placu ludzie śpiewali wraz z wykonawcami wszystkie utwory jak największe hity.
Po zespole Trovante, który zakończył występ tuż przed północą, był pokaz
sztucznych ogni, podczas którego otwierano szampany (tudzież wina musujące),
niektórzy zjadali też swoje winogrona. Po zakończeniu pokazu występ rozpoczął
Richie Campbell, portugalska gwiazda fado. My w trakcie jego show postanowiliśmy opuścić plac, bo tłum robił się coraz większy, co robiło się
mało przyjemne. Dojście od pomnika do rogu przy Rua do Ouro zajęło prawie pół
godziny, kolejne pół to droga tą ulicą do Rossio. A potem było już super.
Ludzie cały czas składali sobie życzenia, nawet obcy, także nam, było ciepło i ogólnie
panowała wesoła imprezowa atmosfera.
|
Trovante |
|
Trovante |
|
Rua do Ouro |
|
Rua do Ouro |
Następnego dnia na Praça do Comercio był koncert Carminho z gościnnym udziałem Antónia Zambujo, którym towarzyszyła Orchestra Sinfonietta de
Lisboa. Było super, ale o tym będzie oddzielny post. Byłem jeszcze na koncercie
orkiestry lizbońskiej policji, który odbył się w tym samym miejscu 3 stycznia.
Nie było aż tak super jak na Carminho, ale też ciekawie. Motywem przewodnim były
utwory filmowe. Orkiestra zagrała m.in. kompozycje z Carmen, West Side Story oraz
filmów Disneya. Ten koncert trzeba było oglądać spod parasola – była to dosyć
deszczowa i wietrzna niedziela.
|
Próba - Carminho i António Zambujo |
|
Orchestra Sinfonietta de Lisboa |
|
Koncert Carminho |
Deszczowe i wietrzne dni nie przeszkodziły mi w spędzaniu czasu w ciekawy
sposób. Owszem, było więcej siedzenia w knajpach niż latem, próbowanie różnych
smakołyków i picie Vinha Verde czy porto w dużych ilościach, ale to są rzeczy, które
lubię robić w Lizbonie. W Restaurante Portas do Sol nie dało się tym razem
siedzieć na tarasie, ale kanapy wewnątrz, z widokiem na palmę przez weneckie
lustro, też są wygodne. Choć muszę przyznać, że ten lokal to moim zdaniem jedno
z najbardziej zmarnowanych miejsc w Lizbonie i zupełnie niewykorzystany
potencjał, jaki temu miejscu stwarza chociażby lokalizacja. Zazwyczaj odwiedzam
też Aprazível w Chiado i pytam o zupę z kukurydzy – jeśli akurat traficie na
tydzień, w którym będzie podawana, koniecznie zamówcie. Jest przepyszna, tym
razem była i ze smakiem zajadaliśmy się nią ze znajomymi. Skoro jesteśmy przy
jedzeniu – próbowałem kilku zup rybnych – najlepsza była chyba ta w Restaurante
Sol Dourado. Koniecznie trzeba też spróbować zupę alentejano – podają ją w większości
restauracji, a w deszczowe dni idealnie rozgrzewa. Próbowałem też kilku różnych dorszy, łososi, miecza i innych ryb, których
nazw nie pamiętam. Uwielbiam to w Portugalii – pyszne ryby i owoce morza są na wyciągnięcie
ręki.
|
Chiado |
Co jeszcze można robić w Lizbonie w deszczowe dni? Odwiedzać różne
muzea, które wiemy że są ciekawe, ale w lecie szkoda na nie czasu. Albo po
prostu odwiedzić po raz kolejny te miejsca, które się lubi. Ja na przykład
uwielbiam Museu do Fado, w którym co jakiś czas zmieniają się wystawy
czasowe, więc zawsze jest coś nowego. Jeszcze przez parę dni można oglądać ekspozycję Álbum de Família –
fotografie fadystów autorstwa Aurélio Vasquesa.
Tym razem poszedłem też do Lisboa Story Centre, w którym znajduje
się nowoczesne muzeum prezentujące historię miasta. Też o nim kiedyś napiszę.
Komentarze
Prześlij komentarz